Chicago

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Chicago
Pochodzenie Obrazki amerykańskie
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CHICAGO.

Dnia 30-go sierpnia 1903 r. upłynęło sto lat od chwili, gdy przy ujściu rzeki stepowej Checagow do jeziora Michigan, u stóp ostrokołu fortu Dearborn, broniącego składów wędrownych handlarzy futer i strzelców przed napadem Indjan szczepu Pottawatomie — osiadł na stałe pierwszy europejczyk, Jan Kinzie.
Sto lat minęło zaledwie, a jednak na miejscu tem stoi dziś jedno z największych miast świata.
Miasto dziwne. Oto kilka obrazków.
Do kantoru wchodzi chłopiec 14-letni, zdejmuje czapkę i staje przed biurkiem właściciela kantoru.
Good morning sir!
— Czem mogę służyć?
— Czy nie potrzeba panu chłopca biurowego?
— Nie!
— Przepraszam.
I chłopiec odchodzi, aby wejść do następnego kantoru, składu, sklepu, fabryki, śmiało, bez obawy, bez fałszywego wstydu, bo czuje, że nie prosi o łaskę, jeno ofiaruje pracę swą, jak towar, i pewny jest, że mu nikt tego za złe nie weźmie, nikt się temu nie zdziwi, nikt go za drzwi nie wyprosi.
Zresztą niechby kto spróbował. Odrazu chłopak stanie okoniem w obronie godności swojej, odrazu da uczuć, że jest — człowiekiem.
To jest Chicago.
Jestem w domu gry.
Pięćdziesięciu ludzi otacza stół rulety, kulka warczy w pudełku, stosy różnokolorowych „sztonów“ leżą na zielonem polu, cisza panuje. Nagle odzywa się głos zimny, stanowczy:
Hands up! (Ręce do góry).
I oto staje się rzecz dziwna. Pół setki ludzi podnosi ręce do góry na widok rewolweru, wymierzonego prosto w twarz bladego, jak trup, kasjera. Pół setki ludzi nie śmie ruszyć się z miejsca!
Tchórze, co? Nie, oni wiedzą tylko, że zbój ten o szczękach kwadratowych i wzroku stalowym nie dla zabawy rewolwer wymierzył, że najlżejszy ruch położy trupem kasjera, a może i kilku graczów, to też zbój sięga do szuflady, wygarnia z niej pieniądze i wciąż z rewolwerem gotowym do strzału, cofa się ku wyjściu, wreszcie niknie w ciemnościach nocy.
To jest Chicago.
U moich gospodarzy, właścicieli trzypiętrowej kamienicy, wczoraj było święto. Córka ich ukończyła kolegjum i otrzymała złoty medal na konkursie muzycznym.
Dziś wychodząc z domu, widzę pannę klęczącą z zakasanemi rękawami na chodniku i szorującą schodki kamienne, łączące próg domu z ulicą.
Zstępując ze schodów, przepraszam, że jej przerwałem pracę, uchylam kapelusza i odchodzę, myśląc o naszych pannach.
To jest Chicago.
Noc. Idę ulicą. Cisza. Nagle rozlega się po drewnianym chodniku tupot kroków szybkich, dwa światełka błyskają.
— Bęc, bęc! — dwa strzały.
Po przeciwległej stronie ulicy biegnie człowiek jakiś, skręca w zaułek i niknie. Za nim podąża drugi. Staje na rogu krętego, ciemnego zaułka.
Podchodzę: policjant i to znajomy.
Halloh, sergeant! Co się stało?
— Spotkałem człowieka podejrzanego z zawiniątkiem w ręku, kazałem stanąć, a gdy nie usłuchał, strzeliłem za nim.
— Mogliście zabić!
— Trudno! Jestem stróżem prawa i porządku. Mój rozkaz jest wyrazem prawa. Kto go nie szanuje, niech cierpi. Jakże inaczej dałbym sobie radę z hołotą, która tu ścieka ze wszystkich stron świata?
To jest Chicago.
Przechodzę bulwarem. Po obu bokach śliczne wille bogatych kupców. Upał dochodzi 30°R. Przedemną kroczy handlarz uliczny szczotek. Ubranie nędzne, koszula jak ścierka, krok ciężki, twarz czerwona pijaka. Zachwiał się, pada. Udar słoneczny. Zanim podbiegłem ku niemu, otwierają się drzwi willi najbliższych. Panie wytwornie ubrane podnoszą biedaka. Już układają go pod drzewem, już rozpinają koszulę, już okładają głowę lodem. Chory odzyskuje przytomność, wkrótce ambulans policyjny nadjeżdża i zabiera chorego.
To jest Chicago.
Wchodzę do domu jasno oświetlonego. W przedpokoju wita mnie młodzieniec poważny i uprzejmy. Jestem w kolonji (settlement) uniwersytetu North Western.
Kolonje takie istnieją w różnych dzielnicach, zamieszkałych przez ludność uboższą.
W jednym z pokojów kilkanaście osób słucha wykładu dziejów Stanów Zjednoczonych. W innym spostrzegam kilkanaście obrazów malarzy pierwszorzędnych Ameryki i Europy.
Przed jednym z obrazów grono młodzieży otacza pannę o wzroku rozumnym, czole wysokiem, białem.
Słucham. Panna opowiada o mistrzu, którego obraz ma przed sobą. Wykład jasny, prosty, dostępny.
To wystawa wędrowna. Obrazy, pożyczone ze zbiorów miljonerów, wędrują z kolonji do kolonji, uczą młodzież, wyrabiają w niej poczucie piękna.
Przechodzimy do czytelni. Tu tygodniki i miesięczniki, nadsyłane obficie do kolonji, na stolikach szachy i warcaby dla rozrywki. Dalej kilkanaście panienek, pochylonych nad stołem i rysujących formy ubrania.
— Więc i kroju uczycie? — pytam młodzieńca, zarządzającego kolonją.
— Wszystkiego. Chcemy być użytecznymi w tej dzielnicy. Czy uczymy socjologji, estetyki, literatury, czy też kroju lub szycia — wszystko jedno, cel nasz spełniamy. Zgłasza się do nas kto i powiada: Jest nas grono pragnących poznać, przypuśćmy, zasady fizyki. Dobrze. Niech się zbierze komplet z 12 — odpowiadamy — niech każdy zapłaci po 25 cent. wpisowego, a dostarczymy wam nauczyciela i oznaczymy godziny.
— Któż wykłada?
— Starsi studenci lub studentki, studjujący specjalnie dany przedmiot, docenci, a nawet profesorowie uniwersytetu naszego.
Nietylko wszakże o taką naukę dbamy. Chodzi nam również o wyrabianie cnót obywatelskich. Tworzymy więc z młodzieży kółka, których zadaniem dbać o czystość, porządek i przyozdobienie dzielnicy. Utrzymujemy żłobek dla niemowląt rodziców, pracujących w sklepach lub fabrykach, staramy się o wolne place na miejsca zabaw dla dziatwy, założyliśmy restaurację tanią i zdrową. Ale właśnie zebrał się klub rozpraw (debating club), chcesz pan zobaczyć?
W obszernej sali sutereny, stanowiącej salę bilardową kolonji, bilard okryty ceratą, a dokoła, na krzesłach, fotelach lub stojąc pod ścianami, kilkunastu młodzieńców słucha starszego jegomościa, jak widać, zapalonego apostoła reform społecznych.
— Za pozwoleniem — odzywa się jeden z młodzieży, gdy wykładający skończył — więc pan sądzi, że takie reformy dopną celu zamierzonego?
I rozpoczyna się wymiana zdań, czasem naiwnych, czasem głębokich, a zawsze rozszerzających widnokrąg myśli.
To jest Chicago.
Panna ma swoich znajomych. Zaprasza ich do domu, przedstawia rodzicom:
My friend!
Grzeczny kawaler przysyła pannie bilet do teatru. Idą tam sami. Potem do restauracji na kolację lub do owocarni na icecream-soda (lody z wodą sodową).
Kawaler odprowadził pannę do domu. Żegnają się u progu:
Good night, sweet girl!
Good night, dear boy!
Nikt im tego za złe nie bierze.
To jest Chicago.
Dym, kurz, brudy na ulicach, gmachy dwudziestopiętrowe w śródmieściu, olbrzymie dzielnice domków drewnianych dokoła; 315 kościołów, 150 domów modlitwy, 30 teatrów, posiadających 42,000 miejsc numerowanych, 60 kilometrów wspaniałych bulwarów, łączących wstęgami drzew i trawników 6 wielkich parków, usianych pomnikami; 30 dzienników i 450 innych czasopism w najrozmaitszych językach, 400,000 Niemców, 250,000 Irlandczyków, 175,000 Polaków, 150,000 Szwedów, Norwegów i Duńczyków, 100,000 Czechów, 100,000 Włochów, 500,000 dzieł w bibljotekach publicznych, 3 uniwersytety, 250,000 dzieci w szkołach publicznych, parafjalnych i prywatnych, niezliczona moc szynków i Armja Zbawienia, największa parafja katolicka w Stanach Zjednoczonych i Nowy Syjon szarlatana Dowiego, brak dorożek, ale za to tramwaje elektryczne, linowe i koleje, chodniki, na których nogi połamać można i aleje przepyszne, największe w świecie bydłobójnie, fabryki konserw mięsnych i narzędzi rolniczych, walka o byt zaciekła i dobroczynność zadziwiająca, brutalność i współczucie, przekupstwo i ofiarność, nieokrzesanie i demokratyzacja wiedzy w zakresie najszerszym — wszystko co chcecie, oprócz rozpaczy — oto Chicago.
A ty, europejczyku, coś stanął na bruku tego miasta z dyplomem naukowym w kieszeni lub różową nadzieją poślubienia miljonowej amerykanki, porzuć marzenia! Przyjmij wszystko, co ci ofiarują: czy stanowisko kelnera, czy pomywacza statków, czy wyrobnika w fabryce. A choćbyś kamienie tłukł na drogach rozstajnych, nikt ci za złe tego nie weźmie, nikt ci stanowiskiem lub urodzeniem imponować nie będzie i możesz z czasem zostać Edisonem, Bellem lub Morsem, Carnegiem, Morganem lub Rockefellerem — bo... jesteś w Chicago.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.