Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/006

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Bójcie się Boga, jak można tego człowieka puścić na uniwersytet! Patrzcie tylko, w jakim on podartym surducie chodzi!“ Tak ukwalifikował moją kandydaturę brat Rusin — ten sam, który za swą patryotyczną pracę około dobra Rusi i Austryi pobiera sześć czy siedem płac. Rzecz oczywista, że wobec takiego argumentu kandydatura moja na — prywatnego docenta musiała upaść, a motyw „politisches Vorleben“ był tylko przyzwoitszem przykryciem istotnej przyczyny... Lecz nie chcę być oskarżycielem. Z goryczą czynić zwykłem to samo, co ks. Baudouin, który gdy go uderzono w twarz, rzekł: „To dla mnie, panie, a cóż dla dzieci?“ Rzecz oczywista, dla dzieci — w danym wypadku dla publiczności, trzeba czegoś innego. A więc zamiast szczegółów biograficznych parę wyznań.
Przedewszystkiem przyznaję się do grzechu, który mi wielu patryotów poczyta za śmiertelny: nie kocham Rusinów. Wobec tej gorącej miłości, jaka dla „bratniego plemienia“ bryzga często ze szpalt polskich pism zachowawczych, moje wyznanie wydać się może dziwnem. Lecz cóż czynić, kiedy prawdziwe. Nie jestem już w wieku naiwnych i zaślepionych kochanków i mogę o takiej delikatnej materyi, jak miłość, mówić trzeźwo. I dlatego powtarzam: nie kocham Rusinów. Tak mało pośród nich znalazłem prawdziwych charakterów, a tak dużo małostkowości, ciasnego sobkostwa, dwulicowości i pychy, że zaiste nie wiem, za co bym miał ich kochać, nawet pominąwszy te tysiące większych i mniejszych szpilek, jakie mi, nieraz w najlepszej intencyi, wbijali pod skórę. Rozumie się, znam parę wyjątków, parę osobistości czystych i godnych wszelkiego szacunku między Rusinami (mówię o inteligencyi, nie o chłopach!), lecz te wyjątki niestety tylko stwierdzają ogólny wniosek.