Zakonnik

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Kozłow
Tytuł Zakonnik Powieść.
Pochodzenie Poezye Konstantego Piotrowskiego
Data wyd. 1836
Druk Drukarnia XX. Karmelitów
Miejsce wyd. Berdyczów
Tłumacz Konstanty Piotrowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZAKONNIK
POWIEŚĆ.
z dzieł Jana Kozłowa.
separator poziomy
ZAKONNIK
separator poziomy
POWIEŚĆ
I.

Blisko Kijowa, kędy Dniepr szeroki,
Wspaniałą falą kręte brzegi poi,
W puszczy na górze wysokiej,
Smutny mnichów klasztor stoi,
S twardych go dębów otaczają pale,
Po rogach baszty wznoszą się nad niemi,

W środku gmach Boskiej poświęcony chwale,
Zdala wieżami błyska złocistemi.
Wewnątrz obraz Matki Czystej,
Wielkiemi cudami słynie:
A z boku w cieniu lipy rozłożystej,
Źródło hożej wody płynie.

II.

Słońce na zachód zapada,
Pola pokrywają cienia,
Ucichły rolników pienia,
Do domów wracają stada.
Umilkł głos trąbki pod lasem,
Niesłychać w polu nikogo;
Chyba cichość przerwie czasem,
Turkot koł jadących drogą.

Nie widać ogniów tlejących,
U flisów na szkutach spiących;
Gwiazdy jasnieją wspaniale,
I Xiężyc wyszedł zza góry,
Lasy, pola, wodne fale,
Uspił wielki sen natury.
Bije północna godzina.
Klasztor we snie pogrążony,
I cieniami otoczony,
Obraz śmierci przypomina.
W bocznej celii lampa na pulpicie,
Posępne światełko miecie,
Tam w cierpieniach, w wieku kwiecie,
Mnich nieszczęsny kończy życie.
Tajne go zgryzoty jedzą,
Namiejętności i bole,

Wypiętnowane na czole,
Kto on jest? i skąd? — niewiedzą.
Cios jakiś chowa w duszy swej głębinie,
I od tego jadu ginie.
Przybył on tu w burzy chwilę,
Oblekł habit zakonnika,
Dotrwał slubóm w całej sile,
Lecz on od wszystkich unika.
Gdy bracia wznoszą modły świątobliwe,
On z niemi błaga niebiosy,
Ale łzy częste i westchnienia tkliwe,
Przerywają jego głosy.
Gdy sen śmiertelnych udręczenia słodzi,
Jemu niedają zasnąć skryte rany:
W długim habicie ubrany, —
Jak cień po mogiłach chodzi,

Ale już osłabł — złoża się nie zwleka,
I wboleściach śmierci czeka.

III.

Przed nim z słodyczą wejrzenia,
Trzymał Przeor krzyż Zbawienia,
I często łzą lice rosił;
Chory sczerwieniał; drzał cały;
Dwakroć na łożu się wznosił,
Dwakroć s piersi głos dobywał,
I słowa w ustach omdlały:
Groznie — dziko się wpatrywał.
Zwyciężył trwogę grobową,
Zebrał w sobie siłę nową,
Za rękę kapłana złowił,
I tak mówił.

IV.

„Smutnym przybył w tę zaciszę,
Może nieraz moje łkania,
Przerwały wam towarzysze,
Modły i święte dumania.
Ojcze — w życia mego kwiecie,
Poznałem wszystkie gorycze;
Sierotą rosłem na świecie,
I mnie nieznane Rodziców oblicze.
Nie lubiłem w życia wiosnie,
Fraszek nęcących młodziany;
Gdy się koledzy bawili radośnie,
Jam się błąkał zadumany.
Nie miałem s kim czucia dzielić,
Ni się smucić, ni weselić.

Nie znałem dotąd w mém życiu,
Ani żądz wielkich, ni pychy,
Płynęła młodość w ukryciu,
Jak w pustyni strumyk cichy:
Życie proste polubiłem,
Albom się w lasy ukrywał,
I tam za zwierzem goniłem,
Lub szérokim Dniepr przepływał.
Niebespieczeństwa probować,
Z śmiercim się lubił najgrawać.
Nie miałem kogo żałować,
Nie miałem s kim się rozstawać.

V.

Lecz wkrótce z Newskiej krainy,
Okryty wojen bliznami,

Przyjechał starzec żyć w wiosce rodzinnej,
Pod ojczystych drzew cieniami.
Mieszkał z małżonką dni swoich ozdobą,
Siedmnasto letnią córkę mieli z sobą...
Ojcze! nademną już śmierć swój cień toczy,
I mgłą powleka pływające oczy,
Ona już dawno w ziemi strupieszała,
Lecz w mej duszy żyje cała.
Oko me wszędzie jej obraz postrzega,
On dla mnie ziemię i niebo zalega. —
Ojcze czyliż ci wymienię,
Imie jej i urodzenie?
Szczegółów o niej wiedzieć ci nie trzeba,
Chciej za jej duszę czasem błagać nieba!
Okoliczność nas złączyła,
Pokochałem w pierwszej chwili,

Ona mi swoje serce upewniła,
Rodzice nas zaręczyli.
Slubne nas czekały wieńce,
Jam wszystkie dawne biedy zapominał,
I w tkliwej serca podzięce,
Przed Bogiem kolana zginał.
Niebo mi dało cóm mógł chcieć na ziemi,
I żyć, i karmić uczucie,
I płakać łzami słodkiemi,
I widzieć szczęścia na jawie wysnucie.
Z jakąż niewinnością świętą,
Ona swych ogniów odkrywając żywość,
Zlewała na mnie szczęśliwość.
Ach! jak ma dusza była nią zajętą!
Wszystkie człowieka żądania,
Jako promienie w niej skupiłem razem,

Odtąd przestałem być nieczułym głazem.
Ona początkiem mego zmartwychwstania,

VI.

Krótkom się cieszył! z gniewnych niebios woli,
Znow mię nieszczęścia tknęła ręka mściwa;
Wkrótce ku naszej niedoli,
Jakiś ich krewny daleki przybywa.
W sąsiedzkim kraju służył pod sztandary,
Złoczyńca; bez czci, bez wiary.
Chytrą myśl knuła, dusza niegodziwa,
Żądając wejść z nią w małżeńskie ogniwa,
Uśmiechem fałszu, oszczerstwa, i zdrady,
Ciskał na mnie żołci jady. —
Ojcze! dostojne uczucie miłości,
Błogosławieństwem jest z niebios zesłaném,

Nigdy ten ogień w całej swej jasności,
Nie błysnie w sercu ohydą skalaném.
Jemu się kochać! — Ach! chcąc los dokończyć,
Ostatnią naszą niedolę,
Jeszcze nas z drogą matką miał rozłączyć.
Kiedy śmiertelne dręczyły ją bole,
Myśmy całe dnie i nocy,
Żebrali Boga pomocy.
Straszna wybiła godzina!
Drogąśmy matkę stracili.
Zawsze mi się przypomina,
Obraz jej ostatniej chwili,
Wszyscy klęczący w milczeniu łzy ronią;
Ona wyciągnioną dłonią,
Kładzie krzyż z błogosławieniem,
Na schylone nasze głowy,

I oddaje córce z drzeniem,
Mały obrazek Niebiosów Królowej.
Śmierć drogiej matki ośmiela oszczercę,
Potężniej na mnie ujadał;
Chytrością w starca wciskając się serce,
Bezsilną duszą owładał.
Tak iż cofnął dane słowo,
Związek nasz zerwał nanowo.
Córka zdrojem łez oblana,
Sciskała ojca kolana,
A ja nie chciałem słówka wyrzec prośby;
Niezlękły na gniew i groźby,
Uwiozłem skrycie nieszczęsną ofiarę,
I przed kapłanem przysięgliśmy wiarę.

VII.

Może za śmiałość wykradzenia żony,
Winnym mię ojcze uznałeś,
Lecz czy ty kiedy w życiu doświadczałeś,
Namiejętności Niebem przeznaczonej?
Słyszysz bijące słabem drzeniem serce,
Widzisz jak wnętrze pali ogień piekła;
Jak mą twarz, bladość śmiertelna powlekła;
Przypatrz się życiu w ostatniej iskierce,
Grzech, i krew, me łzy i smutki,
To namiejętności skutki.
Choćby los sroższym dotknął mię postrzałem,
Posiadałem ją Ojcze! posiadałem!
Jak słodko płynęło życie,
Światabym nie wziął za moje ukrycie.

Ona z skromnością, delikatna, czuła,
W każdym dniu nowe szczęścia pasma snuła.
Zszedł rok podobny myslóm chwilotrwałym,
Już i Ojcem zostać miałem.
Częstom z nią mawiał o przyszłej kolei,
Zawsześmy byli pewni tej nadziei,
Że serce Ojca stanie się łaskawsze;
Lecz chytra złość czuwa zawsze.
Wprędce wieść w naszą doleciała stronę,
Iż Ojciec od nas wyrzeczenie zrobił,
To cios złoczyńcy — i tém mnie on dobił!
Wkrótcem pogrzebał i syna i żonę.
Potężny Boże! w miejscu gdzie schroniłem,
Drogie ich ciała, ja stałem i żyłem!...
Com potém działał? gdzie? nie pamiętałem,
Rozum mój przyćmiony — szałem,

Mamił mię jakiemś posępném widziadłem.
Szedłem dzień i noc drogą — w końcu padłem.
Gdym się s tych marzeń ocknął już przytomnym,
Znalazłem się w domku skromnym,
Bez wszelkich żądz, i bez siły,
Nawet uczucia cierpień już nie żyły.
Smutek i życia tajniki,
Objawiał twarzy mojej, wyraz dziki.
Przeszłość w mej duszy usnęła głęboko,
Wtem mi mój slubny pierscień, błysnął w oko

. . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . .
VIII.

Kraj swój opuścić zmusiła tęsknota.
W rospaczy oblany łzami,

Wśród skał okrytych lasami,
Błądziłem serca sierota!
Moja rozspacz, łzy z westchnieniem
Zabrały siedm wiosn natury,
Osłabły, dziki, ponury,
Żyłem jedynie wspomnieniem.
Cień nocy, wycie wichrów, puste skały,
Jakiś dla mnie powab miały.
Rospacz stała się przyjemną,
Szczęsliwych była chwil ostatkiem świętym,
Zdawało mi się w bolu nieugjętym,
Nie wszystka ona rozstała się ze mną.

IX.

Gdy serce kocha i kiedy utraca,
Bóg litościwy wsparcia nie ubliża,

Swięty krzyż daje, i w postaci krzyża,
Nadzieję nieszczęsnym wraca.
Po siedmiu leciech spędzonych w żałobie,
Powaby świata znow mi zajaśniały.
Raz siedziałem w nocnej dobie,
Nad brzegiem rzeki wspaniałej.
Niebo okryte gwiazdami,
Ciche Xiężyca promienie,
Szmer wiatru między listkami,
I ośrebrzonych wód drzenie,
Wszystko pociągało duszę
Słodką i tajemną siłą;
Spokojnością rzezwiło,
I ocknął się duch mój w skrusze,
„Syn mój i żona s tobą wielki Boże!
„Żyją nad gwiazdy jasnemi,

„Ufny w Twey dobroci, może
„Ja kiedyś złączę się z niemi“
Miłości cuda zwyczayne!
Odtąd karmiły mię przeczucia tajne,
Drzący wzrok wiodłem po niebie,
Łzą je błagałem dla siebie,
Zdawało mi się te błękitów morza
W których pływają niezliczone zorza,
Ten kraj szczęśliwych mnie będzie oddany.
Ta myśl leczyła skryte serca rany,
Ach! tam są oni... ja tam być pragnąłem,
Cały żyć w Bogu zacząłem.
Chociaż niekiedy płynęły łez zdroje,
Balsam nadziei rzezwił serce moje.
Zapomniałem o cierpieniach,
O srogich złoczyńcy ciosach,

Żona i dziecie w niebiosach,
Jasniały w rajskich marzeniach,
Przyrzekłem jako ona żyć niewinny;
Roskosz świata pożegnałem,
Ale skończyć życie chciałem,
W krainie mojej rodzinnej.
Kraj cudzy mocno począł mi się brzydzieć,
Przed śmiercią żądałem widzieć,
Ojczyste lasy, łąki, i zagony,
Ach! ten kąt świata, tak nią napełniony.
Wiejski nasz domek i nasze ogrody,
I wspaniałego Dniepra sine wody,
I mały kościoł na górze pochyłej,
Gdzie w cieniu brzozy oni spoczywają...
Chciałem obaczyć jak na ich mogiły,
Ciche Xiężyca promienie spadają.

X.

Jakąm na chwilę czuł radość tajemną,
Gdy w całym blasku z wdziękami świętemi,
Zajaśniał widok przedemną,
Rodzinnej Kijowa ziemi.....
Pola jak wprzód zieleniały,
Dniepr jak i dawniej w fale się odziewał,
Lasy jak dawniej szumiały,
Zniwiarż stare pieśni spiewał,
Wnaszej wsi wszystko dotrwało,
Tylko jej jednej nie stało!
Wszędzie znajome mi skały,
Lasy, pola, i doliny,
Pamięci przypominały,
Szczęśliwe życia godziny,

Lecz z duszą jadem otrutą,
Przybylec na swojej ziemi,
Witałem ją łzami memi,
I rospaczą z sercem skutą.
Szedłem.... blask dzienny na zachód się zniżał,
Ledwie me oczy ujrzały,
Wiejski nasz Kościołek mały,
Kiedym się drzący przybliżał,
Do owych mogił gdzie syn z drogą żoną,
Gdzie me życie pogrzebiono;
S trwogą błędne niosłem kroki,
Jakbym się przerwać bał sen ich głęboki.
Całym jęk w piersiach zagłuszył,
Bym ich pokoju nie wzruszył.
Namiejętności rozbujałej sile,
Nie śmiał okazać rozum swoję ciszę,

Żdawało mię się iż na jej mogile,
Aniołów powietrzem dyszę.
Nadludzkim żyjąc zapałem,
Nadludzkie tworzyć nadzieje począłem,
Wmilczeniu kolana zgjąłem,
Modliłem się, łzym ronił, i kochałem.
Wtem słyszę szelest w czaharze,
Rzucam wzrok w przeciwne strony,
Idzie żniwiarz z żonką w parze,
I wóz snopem obciążony.
Na wozie stał chłopczyk mały,
Twarz jego krasił rumieniec,
Na głowie niosł s kwiatów wieniec.
Na to zatrząsłem się cały,
Miałem to wszystko — wszystko mi wyrwali,
Żyć nam okrutni dla siebie niedali,

I żona w grobie, i ty! lube dziecie,
Nie zajaśniejesz ustrojone w kwiecie.
We łzach z duszą zapomniałą,
Rzucam się na ich mogiły,
Serce płomieniem gorzało,
Rospacz wyczerpała siły,
Trzykrotnie darń całowałem,
Chciwą ją ręką kopałem;
Mówiłem w ciężkiej żałości,
Schwyć mię ziemio w twe wnętrzności!.
Com cierpiał mowa okryslić niezdolna,
Utracałem tchnienie zwolna,
Żyłem jak w snie marzeniami.
Czucie życia dopływało,
Leżałem między grobami,
Jakby jakie martwe ciało.

Lecz balsam nocy mi nadał,
Pierwsze uczucia i tchnienie,
Wzniosłem niesmiałe wejrzenie,
Wzrok mój jako dawniej władał;
Świat był cichy, skryty mgłami,
Xiężyc w tumanie się mieścił;
Czasem na grobach, trawkami,
Północny wietrzyk szeleścił.

XI.

Wstałem — szybkiemi krokami,
Chodziłem po tém ustroniu,
Wtém widzę między krzakami,
Ktoś dąży ku mnie na koniu.
Patrzę — zabójca to syna i żony!
Ojcze ten traf przeznaczony!

Ani go napotkać chciałem,
Ani o zemscie myślałem.
On — moich nieszczęść przyczyna,
Na grobie żony i syna;
I w tej chwili do mnie kroczy,
Kiedy we łzach moje oczy!
Pomni sumienie — Bóg na to poglądał,
Nieprzebaczyłem — gdym przebaczyć żądał.
Serce moje nie dotrwało,
Świętej nadziei którąm duszę sycił;
Za uzdem rumaka schwycił,
Czy mię poznajesz ty ziemi zakało?
Groźnie we mnie się wpatruje
Szablę dobyć usiłuje,
Kindżał wtenczas z sobą miałem,
I on ziemię skrwawił ciałem.

Jeszcze w ówczas nie rozdniało,
Cofnąłem niesmiałe kroki,
Przyrodzenie spoczywało,
Wszędzie noc i sen głęboki.
Słychać tylko tentent konia,
Który jezdcem nietrzymany,
Latał po polach zdyszany.
Wszystko co się w ówczas stało,
Jak sen mi się wydawało.
Wtem słyszę, dzwón jutrznię głosi,
Zdroj światła kościoł oblewa,
I czyste niebo z gwiazdami,
I ciche groby s krzyżami,
Dzwón stale pobożnych wzywa,
Jam potrzał — jak posąg stałem,
Do świątyni wejść nie śmiałem.

Jak Boga chwalić? i o co go żebrać?
Ach! jakiem sercem i usty jakiemi?
Można nadziei tyle w sobie zebrać?
Iż się jeszcze złączę z niemi,
Jak do przybytku niewinnych wejść zdoła,
Wściekłością tchnący morderca?
Jak w niebie, dłonią skrwawioną — Anioła
Do skalanego smieć przycisnąć serca?.

XII.

Wszedłem w wasz dóm świątobliwy,
Lać łzy które daje skrucha,
Ale niestety! czuję nieszczęśliwy
Iż serce głosu zbawienia nie słucha.
Bywało kiedy mię płomień ogarnie,
Obraz wieczności umniejszał pożogę,

Teraz do grobu — męczarnie.
Za grobem być z nią — niemogę.
Myslałem w postach i modłach gorących,
Bóg wysłucha prośb grzesznika,
Czuję że w murach klasztorów milczących,
Pożar miłości nie znika.
Namiejętności ocknęło się morże,
Pożera ogień straszliwy,
W każdem miejscu, w każdej porze,
Postrzegam jej obraz żywy.
Ona w sercu, ona w głowie,
Ona w mych modlitw osnowie,
Nieraz ją usta chcą zawołać moje,
Lecz świętość murów znieważyć się boję.
Wierz, pokim się krwią nie zmazał człowieka,
Umiałem tę ziemię rzucać,

Świętą nadzieję ocucać,
Iż mię ona w niebie czeka.
A teraz ciosem dotkniony śmiertelnym,
Promień wieczności straciłem,
I ziemi okryty pyłem,
Żyje ogniem skazitelnym.
Gdy widzę obraz jak Bóg za nas kona,
I w tenczas w moich łzach — ona.
Witam ją w słońca wschodzących promieniach,
Ona mię w nocnych nie opuszcza cieniach.

XIII.

Wczoraj — wybiła północ — strach mogiły,
Ostatnie wyczerpał siły;
Ja na kolanach z duszy ukorzeniem,
Błagałem Matkę Chrystusa Łaskawą,

I obfitym łez strumieniem,
Chciałem obmyć zbrodnię krwawą.
Lampa tlejąca blady połysk daje,
Ona w swojej szacie białej,
Idzie i przede mną staje.
Oczy jej czarne jak gwiazdy jasniały.
Nie — nie mara mię łudziła,
Ach! Ojcze to ona była.
Usta jej słodyczą tchnęły,
Włosy na barki płynęły,
Ona we wszystkich swych wdziękach,
Syna trzymała na rękach.
Tak ona „niebom przeprosił“
Łez potokiem licem zrosił.
Chcę ją w najżywszych objąć uniesieniach,
Ale jej serca, życie nie potrąca;

Stoi jako noc milcząca,
I w posępnych znika cieniach.
Poszła okrutna! łez moich niesyta,
I ma dłoń tylko czcze powietrze chwyta.
Byłali ona świetną posłanką niebiosów?
Czy towarzyszką moich przyszłych losów?
Ach! może tylko wzrokiem rosczulonem,
Chciała mię żegnać przed skonem.
To rzekłszy z łoża zeskoczył,
I na kolana upada,
Czas milczał — twarz śmiercią blada,
Straszliwe spojrzenia toczył;
Potem wyciągnąwszy ręce,
Krzyknął jak w szaleństwa męce,
„Ty znów Aniele, przed memi oczami,
„O jakżeś piękna! mogęź ja żyć z wami.“

XIV.

Męczył się srodze dwa dnie, i dwie nocy,
Płakał, i żebrał u Boga pomocy.
Xiądz Przełożony już ku dnia schyłkowi,
Klasztornych braci przyzywa,
Ostatnia chwila nadpływa,
Biednemu zakonnikowi.
I do celii brata ze świecami,
Wstąpiły mnichy z żałobą,
Czarny całun nieśli z sobą,
Trumna stała już za drzwiami.
Posępne były ich pienia,
Za konającym zasyłane niebu;
Smutny widok ich odzienie,
Przy blasku świateł pogrzebu.

Kiedy nadeszły chwile ostateczne,
I rozstanie się nastąpiło wieczne,
Pokropił ciało Ojciec Przełożony,
I kazał uderzyć w dzwony.
Dzwięki ocucone w dzwonie,
Płyną po północnej fali,
O nowym grzesznika zgonie,
Niosą wieść dalej, i dalej.
Głos ten poleciał po wodach,
Rybakóm, przerwał sen w cichych zagrodach.
Wtenczas dziecina mała zakrzyczała,
Zbudzona matka krzyżem ją żegnała,
Szepnęła pacierż pocisze,
I dalej drogą kolebkę kołysze,
A przy ognisku północnym,
Znowu snem chrapnęła mocnym.

Polem, o tej własnie chwili,
Z drogą małżonką szedł mąż nieodstępny,
Oni wesołą pieśnią łagodzili,
Obawę nocy posępnej.
Skoro ich dzwonu doleciały dzwięki,
Przeżegnali się... scisnęli się mocno,
I zasmuceni, tak ręka do ręki
Poszli — I ten dzwięk skrył się w ciszę nocną.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jan Kozłow i tłumacza: Konstanty Piotrowski.